26 lutego 2009

          Nina (Natalie Portman) jest baleriną w jednym z najlepszych zespołów baletowych w Nowym Jorku. Przygotowuje się do głównej roli, królowej łabędzi w spektaklu Jezioro Łabędzie Czajkowskiego. Jednak wymarzona rola nie należy do najłatwiejszych - Nina musi grać zarówno słodkiego, delikatnego Białego Łabędzia, jak i mrocznego, uwodzicielskiego Czarnego Łabędzia. Z pierwszą rolą nie ma problemu, ale z drugą nie może sobie poradzić przez co jej udział w spektaklu zostaje zagrożony przez wyluzowaną (uwodzicielską) Lily (Mila Kunis).

          Na pierwszy rzut oka Czarny Łabędź zapowiada się jak filmidło z wypisz wymaluj typowo ‘taneczną’ historyjką o skromnej, ciężko pracującej tancerce, której całe życie zamyka się w ciężkich treningach czyli dążeniu do bycia one of the best. Wielbiciele tanecznych sportów (do których się nie zaliczam) na wieść o kolejnej tego typu produkcji z pewnością zacierają ręce, mnie natomiast ta tematyka kompletnie nie interesuje. Filmu nie wyczekiwałem i pewnie w ogóle bym go nie obejrzał (nawet trailera nie widziałem), gdyby nie reżyser Darren Afronofsky, którego nazwisko wyło mi w obliczu tak banalnego skryptu. Z pewnością wielu widzów było przekonanych, że Afronofsky ‘da czadu’ robiąc coś z niczego, dla mnie natomiast balet + twórca Requiem dla snu to tak jakby napisać Muminki w reżyserii Rolanda Emmericha :), po prostu jedno do drugiego nie pasuje. Nie mniej sympatia do reżysera, a także pozytywne opinie bloggerów sprawiły, że wylądowałem w kinie.
          A byłem w nim ponad dwa tygodnie temu i z perspektywy czasu mogę spokojnie powiedzieć, że gdyby tak ogołocić Czarnego Łabędzia z wizjonerstwa Afronofsky’ego to rzeczywiście wyszedłby z tego mało porywający przeciętniak. W filmie nie brakuje typowych kulis osiągania perfekcji w swoim fachu - ukazuje wielogodzinne treningi i związane z tym załamania psychiczno-fizyczne, ciągłą ostrą rywalizacje współzawodniczek no i oczywiście wiecznie niezadowolonego trenera, który do znudzenia powtarza “jeszcze raz” lub puste “poczuj to, wyraź to!”. Tego typu motywy były przerabiane z milion razy, są oklepane do bólu i do tego najczęściej (chociaż tak naprawdę mam na myśli “zawsze”) podawane w miłosno-bajkowej niewiele mającej wspólnego z rzeczywistością otoczce (chociaż, co ja tam mogę wiedzieć, w końcu nie oglądam tego typu filmów..:).
          Na szczęście w Czarnym Łabędziu pierwsze skrzypce gra nie do końca kolorowy świat Niny. Dziewczyna skromna, ale potwornie ambitna, przeraźliwie obowiązkowa i przesadnie wymagająca od siebie rzeczy niemożliwych. Zagrożenie utraty wymarzonej roli budzi w niej chorą obsesję osiągnięcia perfekcji i spełnienia pokładanych w niej oczekiwań, głównie tych wyznaczonych przez nią samą. Nie ułatwia jej tego nadopiekuńcza matka, rozczarowany trener, i Lily - mająca “cos” w sobie, przez co frapująca rywalka. Dążenie do perfekcji zamienia się w szaleństwo co Afronsky pokazuje bez żadnych ugrzecznień najczęściej stawiając widza face to face z obłędem Niny. Kamera nie odstępuje głównej bohaterki nawet na chwilę (w filmie nie ma ani jednego momentu bez genialnej Portman), podąża za nią omalże przylepiona do jej pleców, ale najczęściej pokazuje bohaterkę w bardzo dużym zbliżeniu. Chcąc nie chcąc, widz z każdą kolejną minutą wchodzi w świat młodej perfekcjonistki i zaczyna odczuwać na własnej skórze jej przytłaczającą presję. A Afronofsky, twórca dosadnego Requem dla snu, wie jak rzucić widzem o ścianę, aby zrozumiał co siedzi w głowie jego bohaterki - mix surrealizmu, dramatu, horroru i erotyki powoduje, że po, momentami drastycznej projekcji trudno ot tak wstać z fotela, wyjść z sali kinowej i zapytać się “no i jak, podobało się?”. Wrażenie z ostatnich 30 minut filmu, w których muzyka dudni na całego, kamera szaleje w tańcu wraz z Niną (coś niesamowitego), jest nie do opisania. Autentycznie przeżycie, odczuwanie, spełnienie a co za tym idzie, pełne identyfikowanie się z główną bohaterką. Muszę powiedzieć, że Czarny Łabędź to jeden z niewielu filmów, podczas którego na chwilę wyłączyłem się, zapomniałem, że siedzę w sali kinowej.
          Lubię zaczytywać się w przeróżnych ciekawostkach z filmu i dowiadywać się, że ściany były ze styropianu, że spluwy były gumowe, że czegoś tam wykorzystano w tysiącach itp., itd., ale dowiedzieć się, że aktorka przez rok, po 10 godzin dziennie trenowała i ogólnie przygotowywała się do roli zatyka. Natalie Portman błyszczy w każdej sekundzie, szczególnie wtedy, kiedy jest o włos od kamery i myślę, że to właśnie do niej powędruje złoty golas czyli Oscar. Muszę również wspomnieć o Mili Kunis, którą do tej pory znałem z Max Payen’a i Księgi Ocalenia (role raczej średnie) - bardzo pozytywne zaskoczenie.



          Muszę przyznać, że wgniotło mnie w fotel. Czarny Łabedź okazał się trochę takim spektakularnym, hipnotyzującym przerostem formy nad treścią. I mówię to bez cienia ironii czy rozczarowania, a z wielkim uznaniem. Afronsky znane wszystkim schematy pokazał od kulis prześwietlając psychikę Ninę na wszystkie możliwe sposoby. Oczywiście można przyczepić się naiwności, pretensjonalności, wyraźnych kontrastów na zasadzie czerń-biel, ale wg mnie to tylko ułatwia zżycie się z główną bohaterką i odczuwanie tego, czym dla niej był taniec. A ten został sfilmowany w niezwykły sposób. Warto zobaczyć, koniecznie w kinie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz