2013 rok zacząłem w 100% filmowo. To taka "kropka nad i" do noworocznego postanowienia o powrocie do blogowania. Fakt, takich powrotów w zeszłym roku trochę już było, niestety żaden nie wypalił i wcale nie jest powiedziane, że tym razem się uda. No ale Nowy Rok ma moc, więc jest nadzieja :)
A dzisiaj chciałem w telegraficznym skrócie (choć w rezultacie wcale nie takim krótkim) opowiedzieć jak to jest spędzić noc sylwestrową w kinie. Konkretnie w warszawskim Multikinie. Przed imprezą szukałem jakichkolwiek informacji o zeszłorocznych imprezach i coś tam nawet znalazłem, ale były to mocno lakoniczne informacje i właściwie nic się z nich nie dowiedziałem (poza tym, że nie warto :P). I po to właśnie ta notka - gdyby w przyszłym roku ktoś z Was chciałby w ten sposób spędzić sylwka to czytajcie i wiedzcie na co się porywacie.
Przyznam, że już kilka razy chciałem wybrać się na noc sylwestrową do kina, ale zawsze barierą nie do przeskoczenia okazywał się repertuar. Albo były to filmy, które zwyczajnie mnie nie interesowały, albo takie które widziałem i na powtórkę z rozrywki nie miałem ochoty. Jednak w tym roku repertuar był prawie idealny, bowiem w ciągu nocy obejrzałem Hobbita 3D, Nietykalnych i Skyfall, czyli tak naprawdę najlepsze (wg mnie) filmy roku (o których rozpiszę się kiedy indziej). A dlaczego "repertuar prawie idealny"? Bo do obejrzenia był również film Życie Pi w reżyserii Anga Lee, ale był wyświetlany w tym samym czasie co Hobbit i niestety trzeba było wybrać. Gdyby Życie Pi było wyświetlane w tym samym czasie co Nietykalni czy Skyfall to wtedy byłby to repertuar idealny, bowiem oba ww. filmy widziałem wcześniej więc niczego bym nie stracił. Ogólnie jednak dobór filmów na sylwka uważam za bardzo dobry.
Obawiałem się, że będzie za dużo ludzi. W kinie jest pewnie z 10 sal, w każdej po kilkadziesiąt miejsc (a w tych największych pewnie kilkaset) więc zwiastowało to tłumy, których osobiście nie znoszę. Z drugiej strony przyświecała mi myśl "kto na sylwestra chodzi do kina?". Okazało się, że wszystko odbywa się w jednej, największej sali więc siłą rzeczy tłumów nie było. Właściwie ludzi, pod względem ilości, było tak 'akurat'.
Pierwszy zgrzyt nastąpił już przy wejściu, bowiem aby się dostać trzeba było pokazać bilet, czyli wydrukowany samodzielnie w domu "świstek" formatu A4, lub tzw. QR kod na wyświetlaczu komórki. Ci co mieli wydruki wchodzili bez problemu, a ci co mieli QR kody stali, bo czytnik, którym obsługa próbowała odczytać bilety ni chu nie chciał działać. W rezultacie obsługa wpuszczała ludzi po okazaniu obrazka na komórce (czyli na upartego mógł wejść każdy).
Hol przystrojony był jakimiś balonikami, frędzelkami i innymi zwisającymi duperelami, które wyglądały.. tak jak wyglądały. No ale jesteśmy w kinie, jest ok. Czas przed i pomiędzy filmami umilał nam DJ i jego bombastyczna muzyka. Muzyka jak muzyka, taka "do pogibania się", ale ja nie wiem, czy gościowi słoń na ucho nadepnął czy ja jestem taki przewrażliwiony, bo grała tak głośno, że nawet głuchy usłyszałby JA! Uwielbiam ją!.
W cenie był wellcomedrink czyli pomarańczowy sok cappy z wódka i lodom oraz pasza w formie bufetu. Jedzenie nie było żadnym zaskoczeniem, całe menu było wypisane na ulotce, i chociaż takie coś jak krewetki smażone na maśle z dodatkiem grzybów, pieprzu chili i czosnku brzmi na papierze nieźle to była to niestety kuchnia turecka, czyli z założenia do bani. Dania wyglądały tak, jakby ktoś już je zjadł, potem zwrócił, przyklepał łyżeczką (tudzież jak kształtne kozie bobki z niespodzianką w środku) i bon appetit! A zupa jaka była! Dobra, ten opis już wam daruje :) W smaku to to było nijakie, równie dobrze mogliby napisać drewno z wiórkami kory posypane mchem i wyszłoby na to samo. Żeby jednak nie było, ludzie jedli, niektórzy dużo (może im smakowało, a może dlatego, że zapłacili to trzeba jeść), ale jak ktoś był kiedyś w Turcji, albo w Egipcie i przez tydzień, albo nawet dwa tygodnie posilał się jedzeniem hotelowym w opcji all inclusive to wie o czym mówię.
DJ grał ponoć przez cały czas więc można było wybrać - film albo tańcowanie (zdecydowana większość wybierała filmy). Cała impreza trwała od 19:30 do prawie 6 rano, przy czym warto zaznaczyć, że w cenie był tylko jeden drink z wódką podawany o 19:30 i lampka szampana (czyli taki typowy, jednorazowy plastikowy kubeczek wypełniony w 1/3 jakimś sikaczem). Oczywiście można było kupić cole - 10zł za litr, lub jakąś kawę za podobną cenę. Tu ciekawostka - zamawiam kawę lodową, przemiła pani przyjmuje zamówienie po czym odwraca się i spod lady wyciąga duży, gruby segregator w którym znajduje instrukcję (chyba nawet obrazkową) jak ów kawę przygotować :) Żeby jednak nie było, kawa najgorsza nie była. Poza tym dodatkowo można było kupić alkohole, jakieś zimne ciastka, ale niestety nic na ciepło. Nawet popcornu!
Jeżeli chodzi o filmy - miałem małe obawy, bowiem nie było rezerwacji miejsc. Czyli kto pierwszy ten lepszy. Spodziewałem się efektu "chytrej baby z Radomia", ale o dziwo wszystko przebiegało kulturalnie i zawsze mieliśmy dobre miejscówki bez dodatkowych rękoczynów. W przerwach pomiędzy filmami wracało się na główny hol i albo zasadzało na resztki jedzenia albo wychodziło na parkiet (przerwy ok 45minut), albo podpierało ścianę (zdecydowana większość, choć na parkiecie też kilka osób podrygiwało). O godz. 00:00 wypijało się ekskluzywną lampkę szampana i w teorii zabierało do tańca - przynajmniej tak chciał DJ, bo większość w 5 sekundzie nowego roku wypełzła przed kino podziwiać sztuczne ognie puszczone gdzieś hen, hen miliony kilometrów dalej.
Zgodnie z planem miały się odbyć liczne konkursy, gry i losowania, podczas których miało być dużo atrakcyjnych nagród. Nie było żadnych konkursów, żadnych gier, było natomiast jedno losowanie kuponów, które wypełniało się przy wejściu - do wygrania był jakiś alkohol i... miesięczny karnet do fitness clubu... Czaicie? Na imprezie, z założenia filmowej, w kinie, przy największych hitach roku, do wygrania były wejściówki do fitness klubu. Żadnych plakatów, koszulek, gadżetów filmowych, nawet jednego karnetu na seans - tylko flaszka i fitness. Nic nie wygrałem, więc konkursy były podwójnie do bani :)
Ogólnie nie mogę powiedzieć, że było źle bo 80% czasu to jednak oglądanie filmów, a te były niczego sobie (no i przed filmem nie było reklam!). Nie zmienia to jednak faktu, że cała reszta wypadła zwyczajnie beznadziejnie. Ja szedłem na imprezę kinową i spodziewałem się filmowego klimatu, którego nie było wcale. Wg mnie DJa można było sobie darować, a zamiast tego w przerwach puszczać normalną muzykę klubową - na to samo by wyszło, bo DJ jako wodzirej imprezy był do bani, do tego zdarzało mu się puszczać polskie kawałki (typu "Baśka" zespołu Wilki) w oprawie disco polo co dla mnie jest wiochą i "wieje sandałem". Żadnych filmowych konkursów, ani w ogóle filmowych akcentów nie było. Jedzenie - cóż, zapewne byli tacy, którym smakowało. Ja o 5 rano wyszedłem głodny, bo to co było, było średnie, a na miejscu nic nie można było dokupić (nawet popcornu, masakra). Jak tak to zabraniają przychodzić z własnym jedzeniem, a jak się człowiek w końcu posłucha to potem umiera z głodu :)
Reasumując, filmy ok, cała reszta trochę tak "na odwal się". A wszystko za 190zł...od osoby. Słownie: Sto dziewięćdziesiąt złotych polskich. Poprawcie mnie, ale najdroższy bilet na enemef w Warszawie kosztuje 32zł... Pomijając nocne pokazy, 3 bilety do kina to ok 60zł, w weekendy ok 90zł, czyli górką ponad 100zł za udawanie imprezy sylwestrowej. W innych kinach w sieci Multikino noc sylwestrowa bez tych wszystkich dodatków typu najtańszy catering w mieście, jakiś DJ itp. była za ok 80-90zł i to wydaje się znacznie rozsądniejsza opcja (wiadomo, obsługa kina za darmo nie pracuje). Jednak olać kasę, najgorsze w tym wszystkim jest to, że filmy, owszem były, ale w ogóle nie była to impreza filmowa.
1 stycznia 2013
31 grudnia 2012
7 października 2012
Niezniszczalni 2 (2012)
Etykiety:
akcja
0
[dodaj komentarz]
Pomysł na geriatryczne kino akcji wypalił. Co prawda publika nie wyszła na ulicę z transparentami "CHCEMY WIĘCEJ", ale wyniki finansowe pierwszej części Niezniszczalnych swoje zrobiły. Osobiście nie byłem zachwycony pierwszą częścią (czytaj tutaj), ale z drugiej strony nie była na tyle zła, abym miał podarować sobie kontynuacje. Skoro już jest, to przecież trzeba zobaczyć. W końcu killowania złych w imię dobra pod szyldem "klasyka rządzi" nigdy za wiele.
Fabularnie, jak na kino akcji przystało i co nie powinno nikogo dziwić, dno i wodorosty. Tym razem mamy do czynienia z motywem zemsty, bowiem do geriatrycznej ekipy Niezniszczalnych dołącza młody żołnierz, który po kilku scenach pokazujących nić przyjacielskiego porozumienia z Sylwkiem Stallone ginie z ręki (a nawet z nogi) dziada Van Damme. Sylwek ze łzami w oczach (dosłownie, Sylwek roni łzy!) wygłasza sentencję „wytropić, znaleźć, zabić” no i się zaczyna. PIF PAF, kaBOOM, adziiaaaaaa i ekipa Niezniszczalnych robi sobie krwisty dywan do finałowego pojedynku Stallone vs. Van Damme. I ot wszystko, nie ma się nad czym rozwodzić. Nie ma zwrotów akcji, stopień przewidywalności jest równy 100%, krótko mówiąc wszystko jest na swoim z góry ustalonym miejscu. Ale… ale i tak tą część ogląda się znacznie lepiej od poprzedniej.
Historia rozwija się dynamicznie, bez dłużyzn (co było mankamentem jedynki), sztucznego pokazywania „patrzcie jak się zestarzeliśmy, ale to śmieszne, ha ha” (co również było mankamentem jedynki), z lekkim poczuciem humoru wrzuconym w odpowiednie momenty w całym filmie, a nie tylko na początku (co było mankamentem jedynki). Scenariusz prosty jak budowa cepa, ale ostatecznie jest mniej chaotyczny, lepiej przemyślany pod kątem prowadzenia od punktu A do punktu B w kontekście kultowych bohaterów kina akcji. Opisując pierwszą część czepiałem się, że Stallone pokazał wszystkich bohaterów w pierwszych 20minutach i nic nie zostawił na później. Widocznie musiał czytać tego bloga (Sylwek, pozdrawiam! :) ) bo w kontynuacji gra gitara – bohaterowie pokazują się stopniowo, jest na co czekać. Również reżyseria jest ciut lepsza, bo tej części nie wyreżyserował Sylwek tylko Simon West, gość od Con Air – lot skazańców (właściwie jedyny film, który do tej pory naprawdę mu się udał). Jak Sylwek zrezygnuje jeszcze z zabawy ze scenariuszem to trzecia część Niezniszczalnych może okazać się hitem :).
Obsada jest solą tego filmu, której obowiązkowo trzeba poświęcić przynajmniej jeden akapit. Oczywiście główną gwiazdą jest Sylwek Stallone – dalej przypomina buldoga przetrąconego przez tira, ale trzeba przyznać, że w dwójeczce jego charakteryzacja jest zdecydowanie lepsza (np. zniknął jego przyczepiany zarost ala Michael Jackson). Sylwek fajnie to sobie przemyślał – ma film, w którym nie gwiazdorzy, jest niby w cieniu całej otoczki kultowych filmów akcji i ich bohaterów, ale i tak wszyscy podświadomie wiedzą, że to on tu jest super hero i żadne „hasta la vista babe” czy kop z półobrotu nikomu nie pomoże. On tu karty rozdaje i decyduje kto jest star, super star, a kto mega star. Kolejny bohater - Chuck Norris! (Sylwek naprawdę musiał czytać moją recenzję poprzedniej części :) ) Niestety czasu antenowego nie dano mu za wiele, ale epizodyczne wejście ma wystarczające mocne – banan na twarzy murowany. Nawiasem mówiąc, wiecie, że Chuck Norris nie żyje od 10 lat, ale śmierć boi się powiedzieć mu to w twarz? :) Jest oczywiście Arnie Szwarcuś, który jest jednym z zabawniejszych bohaterów (celne riposty i teksty). Jean-Claude Van Damme, za którym nigdy nie przepadałem, dostał rolę tego złego i… dobrze. Po pierwsze, sprawdza się w tej roli, po drugie nie jest aż taką gwiazdą kina akcji, aby było dla niego miejsce w kolejnych częściach Niezniszczalnych. A pojedynek Van Damme vs. Stallone naprawdę daje radę. Jest oczywiście Dolph Lundgren, ale w kontynuacji jest już lekko niezrównoważonym dziadem o morderczym spojrzeniu i gołębim serduszku :). Ze współczesnych gwiazd jest Jet Li i Jason Statham, którzy napierniczają się z prędkością światła i… za to ich lubimy. Szkoda tylko, że Jet Li jest w filmie tylko po to, aby zaraz zniknąć i już się nie pojawić.
Ogólnie… dobry film. Sporo znanych gęb, sporo lekkostrawnego humoru, nie mniej nawiązań do kultowych filmów lat 80/90 i masa widowiskowej akcji na całkiem niezłym poziomie – Niezniszczalnych 2 zwyczajnie fajnie się ogląda. Przeszkadzały mi tylko efekty komputerowe na poziomie gry Tetris, ale cholera wie czy to taka lipa czy nawiązanie do „tamtych” czasów, w których efekty komputerowe mocno kulały i wyglądały tak jak wyglądały. Niemniej, nie żałuje wypadu kina, odczuwam znacznie mniejszy niedosyt niż po części pierwszej, ale dalej brakuje mi tu speca od reżyserki i scenariusza z tamtych lat. Sylwek! Wiem, że będziesz to czytać, w końcu z moimi radami Twoje filmy są lepsze :D - weź to pod uwagę przy trzeciej części :P
::::::::::::::::: 7/10 :::::::::::::::::
24 września 2012
#29 SHORT FILMS: The Gift (Parallel Lines)
Etykiety:
short films
0
[dodaj komentarz]
Projekt Parallel Lines - pięciu różnych reżyserów kręci pięć różnych krótkometrażówek. Ich wspólną cechą są identyczne dialogi. Fakt, niespecjalnie powalające, raptem kilka słów, ale mimo wszystko eksperyment pozwalający ubrać skromną fabułę w pięć różnych pomysłów na realizację jest przynajmniej intrygujący. Za projekt odpowiada Philips, który podjął współpracę z Ridley Scott Assiociatesa i z tej właśnie okazji całe zamieszanie. Reżyserami wybranych filmów są Greg Fay, Johnny Hardstaff, Carl Erik Rinsch, Jake Scott i Hi-Sim.
Za The Gift odpowiada Carl Erik Rinsch - niedoszły reżyser remaku Aliena.
Genialny klimat mroźnej Rosji! Fantastyczne zdjęcia.
Chce pełen metraż. Nieważne o czym.
Za The Gift odpowiada Carl Erik Rinsch - niedoszły reżyser remaku Aliena.
Genialny klimat mroźnej Rosji! Fantastyczne zdjęcia.
Chce pełen metraż. Nieważne o czym.
Subskrybuj:
Posty (Atom)