19 stycznia 2010

Z HISTORIĄ KINA ZA PAN BRAT: Lot nad kukułczym gniazdem (1975)


     Jeden z zaledwie kilku filmów tamtych lat, który widziałem już kilkukrotnie (mówiąc "tamtych" mam na myśli lata, w których nie było mnie nawet w planach). "Lot nad kukułczym gniazdem" arcydziełem nie jest, choć ma ku temu całkiem spore predyspozycje - ponadczasowy, wielowarstwowy, genialnie zagrany, cieszący się ogromnym uznaniem widzów i krytyków (5 Oscarów w najważniejszych kategoriach!).
     Akcja filmu ma miejsce w zakładzie psychiatrycznym, do którego trafia McMurphy (Jack Nicholson). Złodziejaszek, szuler, kobieciarz, przede wszystkim cwaniak. Za seks z nieletnią sąd najchętniej wysłałby go do kamieniołomów, ale McMurphy roluje wszystkich udając wariata, dzięki czemu miast do więzienia trafia na „oddział zamknięty”. Spodziewając się pozytywnie zakręconych „świrów” wkracza w świat zimnej sucz, jaką jest siostra Ratched. Harda baba z zasadami, królowa lodu, której sadystyczne metody terapeutyczne kłócą się z „rockandrollowym” charakterkiem McMurphy’ego. Bunt wisi w powietrzu.
     Wachlarz występujących charakterów oraz kilka zaskakujących zwrotów akcji daje mnóstwo możliwości interpretacji. „Lot…” jest bowiem obrazem ludzi ubezwłasnowolnionych, stłamszonych przez tyranię, w tym przypadku szpitalny personel, której nie są w stanie się przeciwstawić. Z drugiej strony jest to obraz ludzi samotnych –w końcu wielu z pacjentów przebywa w zakładzie dobrowolnie. Są chorzy, wyalienowani i przesiąknięci strachem przed światem zewnętrznym, którego w ogóle nie chcą znać. Z tego właśnie świata przybywa diabeł tasmański, czyli pełen energii McMurphy. Gość, który nie może zrozumieć braku chęci do życia ze strony „świrów”, a także podręcznikowo farmaceutycznego podejścia personelu szpitalnego. Z ideą „trzeba próbować żyć” rozpoczyna wojnę.. jednostki z systemem, wolności z tyranią, rozsądkowi z nauką, normalności z obłąkaniem, ‘carpe diem’ z rutyną, dobra ze złem. Do wyboru do, koloru.
     Inteligentny, maksymalnie przegadany scenariusz to jedno, rozgadany Nicolson to drugie. Nie ma się co czarować, ten film nie byłby tym czym jest, gdyby nie demoniczny Nicolson. To w dużej mierze dzięki niemu „Lot…” trzyma za gardło przez bite 2 godziny. Oscar za tą rolę w pełni zasłużony, choć, co może zabrzmieć nieco głupio, prestiż tej nagrody, w mojej ocenie, blednie w obliczu Nicolsona. Rola absolutnie genialna, kładzie na łopatki większość gwiazd obecnego kina. Swoją drogą aż trudno uwierzyć, że reżyser, Milos Forman, tak bardzo chciał obsadzić w roli McMurphego Burta Reynoldsa.. Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić (swoją drogą Tilda Swinton jako siostra Ratched? hm?). Co ciekawe, do niewielkiego grona widzów mało zachwyconych należał autor literackiego oryginału (na podstawie którego powstał film), Ken Kesey. Był tak bardzo niezadowolony z obsady i ze sposobu narracji, że nawet wytoczył proces producentom filmowym. Jaki był finał procesu nie wiem, ale warto wiedzieć, że Kesey pisząc "Lot..." opierał się na własnych doświadczeniach - pracował w szpitalu dla weteranów wojennych, zażywał LSD, a nawet dobrowolnie poddał się... elektrowstrząsom. Wszystko po to, aby wiedzieć jak to jest, zostać „wariatem” i realistycznie opisać myślotok Wodza, czyli jednego z pacjentów zakładu dla psychicznie chorych, będącego jednocześnie narratorem powieści. Cała historia została opowiedziana właśnie z jego perspektywy, natomiast w filmie, chociaż sam Wodzu oczywiście jest, zupełnie ten aspekt pominięto. Jednak moim zdaniem, wielu pisarzy może tylko pozazdrościć tak dobrej adaptacji – Forman, pomimo tradycyjnej (filmowej) narracji zachował wszystkie najważniejsze atuty powieści dzięki czemu zarówno film i raczej krótka książka to pozycje kultowe i wręcz obowiązkowe. Polecam.

::::::::::::::::: 9/10 :::::::::::::::::


6 komentarzy:

  1. I to jest to na co czekałam.
    Mocne kino z literaturą w tle.
    U mnie zawsze była książka na miejscu pierwszym i dlatego zawsze
    adaptacja była skażona wyobrażeniem o bohaterach.
    tym razem przyznaję Forman nieźle ujął całość i nawet brak perspektywy Wodza nie razi zbyt mocno.
    Uwielbiam Nicholsona i ciekawa jestem kiedy w cyklu zagości "Lśnienie"...

    Powodzenia w nowym cyklu, który z uwagą śledzę
    i nie omieszkam wtrącić swoje trzy grosze...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobry film, choć na kolana specjalnie mnie nie rzucił.
    Tak z innej beczki, dlaczego nie wystawiasz już ocen 1-10?

    OdpowiedzUsuń
  3. Wielkie Kino. Więcej niedługo u siebie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. ala> Lśnienie będzie na pewno, ale kiedy... nie mam pojęcia :)

    milczący> to się tyczy tylko klasyków - cały czas nie jestem pewien czy je oceniać czy nie (chyba jednak oceny pojawią się). Reszta filmów współczesnych będzie normalnie oceniana.

    szymalan> czekam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. A ja powiem tyle, że Nicholson stworzył genialną postać, jedną z lepszych w historii kina. Film oczywiście obowiązkowy, dla każdego. Pozdrawiam ;]

    OdpowiedzUsuń
  6. Widziałem, podobał mi się, ale to nie dziwne, ja lubię takie klimaty szpitalu psychiatrycznego, cokolwiek się tam dzieje ;) Ale Tildy Swilton bym w obsadzie nie chciał widzieć :P Zwyczajnie jej nie lubię i by mi film popsuła ;)
    Pozdrawiam,
    Pawcio

    OdpowiedzUsuń