Fabuła Francuskiego Łącznika została oparta o autentyczną historię z lat 60 i przedstawia historię nowojorskich policjantów z wydziału narkotykowego, "Popeye’a" Doyle’a (Gene Hackman) i jego partnera Buddy’ego Russo (Roy Schneider). Panowie inwigilują właściciela małego sklepu ze słodyczami sądząc, że jest on powiązany z przemytem narkotyków i może ich zaprowadzić do francuskiego łącznika – gościa, który odpowiada za organizację największych przemytów.
Jak widać fabuła nie jest jakoś specjalnie wyszukana, ale dzięki sprawnej narracji trzyma w napięciu i wciąga. Tutaj duża zasługa charyzmatycznego Hackmana, który brutalnie obnaża pracę narkotykowego gliny. Już w pierwszych minutach daje popis swoich nie do końca zgodnych z prawem metod – okładanie pięściami bogu ducha winnego gangstera w stroju świętego mikołaja robi spore wrażenie. I chociaż momentami wydawało mi się, że ten bezlitosny, obfitujący w przemoc i wulgarność, obraz pracy policjantów haczący o obsesję jest ciut przeszarżowany, to i tak film sprawia wrażenie szczerego do bólu. Ale trzeba jasno powiedzieć, że śledztwo prowadzone przez policjantów przykuwa do ekranu nie tylko dlatego, że jest ważne i angażuje, ale również dlatego, że pokazuje ciemną stronę Ameryki lat 70. Jeszcze tak zasyfionych, brudnych, wulgarnych i niebezpiecznych różowych lat 70 nie widziałem. Zdjęcia miasta, tego całego brudu, architektury i stylu mieszkańców po prostu powalają swoim realizmem. Klimat filmu miażdży, jest jedyny w swoim rodzaju, a Nowy York jest tak paskudny, że aż piękny. To po prostu trzeba zobaczyć. A nawet jeżeli Nowy York nie zrobi na kimś wrażenia, to finał śledztwa powinien zrobić ogromne. Przynajmniej na mnie zrobił olbrzymie i do tej pory nie wiem co było bardziej szokujące, kompletnie nieprzewidywalny finał czy napisy końcowe, które zdradziły „co było dalej”.
Po Francuskiego Łącznika sięgnąłem nie dlatego, że ktoś mi go polecił, nie dlatego, że wchodzi w skład National Film Registry - listy zawierającej tytuły produkcji budujących dziedzictwo kulturowe USA w dziedzinie filmu. Gdzie tam, wystarczyło, że na forum filmwebu przypadkowo znalazłem wątek, w którym ktoś porównał pościg samochodowy z Łącznika do tego najsłynniejszego w Bullicie. Nooo, takie porównanie zobowiązuje i film z miejsca znalazł się na mojej liście ‘must see’ :). Muszę powiedzieć, że gonitwa po ulicach Nowego Yorku to sekwencja naprawdę świetnie nakręcona, ale… nie zrobiła na mnie aż tak wielkiego wrażenia jak ta z Bullita. Po prostu, pościg w Bullicie podobał mi się bardziej – były fajniejsze autka, było San Francisco, były ciekawsze ujęcia, no i w końcu było znacznie dłużej. Ale wrażenie po obu filmach jest bardzo podobne: szkoda, że w obecnym kinie chaotyczny montaż i zielone ekrany stały się swego rodzaju aktorami, którzy udają zawrotne prędkości i realistyczne kraksy. Starsze filmy są tego pozbawione, przez co zachwycają swoją surowością – jak samochód zapiernicza po zatłoczonej drodze w mieście, to a) czuć, że konkretnie zapiernicza, b) droga naprawdę jest zatłoczona, c) miasto jest prawdziwe. A teraz jak jest? Teraz film dobrze zmontowany, z dobrymi ujęciami to taki, w którym w ogóle cokolwiek widać.
Wg mnie Francuski Łącznik przegrywa z Bullittem, jeżeli chodzi o pościg, ale demoluje go pod każdym innym względem. Film bardzo dobry – wciągający, trzymający w napięciu, z powalającym klimatem Ameryki sprzed lat. Trzeba zobaczyć.
::::::::::::::::: 8/10 :::::::::::::::::
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz