11 października 2010

Moon (2009 - kino)


     Półtora roku po światowej premierze w warszawskiej Kinotece odbyły się jedyne, uroczyste pokazy filmu Moon. Byłem, widziałem i tym co wyczekiwali na premierę kinową, a nie było im dane filmu zobaczyć, z czystym sumieniem mogę powiedzieć nie macie czego żałować. Bynajmniej nie chodzi o film, ale o warunki w jakich przyszło mi go oglądać. Teoretycznie to nie miejsce, ani czas, aby rozpisywać się o warszawskiej Kinotece, ale jak nie tu i teraz to gdzie i kiedy? :)
     Kinoteka nie jest najstarszym kinem w stolicy (2001), choć takie właśnie sprawia wrażenie. Przekraczając próg tegoż magicznego miejsca automatycznie cofamy się w czasie o jakieś 20-30 lat. Trochę śmierdzi, trochę mglisto, do tego 4 kasy oraz 4 kolejki wijące się między sobą niczym węże (do samego końca nie wiadomo, do której kasy trafimy, a tylko w jednej można płacić kartą). Odebrałem bilety i grzecznie zwracam się do całkiem młodej kobietki „na stronie internetowej było napisane, że otrzymam plakat z filmu i jakąś pły…” ale Pani szybko sprowadza mój optymizm do parteru i wchodząc mi w słowo rzecze: „ale nie napisali, że trzeba kupić 3 bilety. Pan kupił 2”. Hmm… kto kupuje 3 bilety? Zachodzę do sali numer 5, która okazuje się niewiele większa od mojego pokoju. Ok., nawet fajnie. 7, albo 8 rzędów po 7 albo 8 siedzeń. Jedne się otwierają, inne nie, niektóre są miękkie, a niektóre.. nie. Oczywiście moje ‘siedzisko’ było tak ciekawie wyprofilowane, że cały czas ześlizgiwałem się… No ale co zrobić, w końcu to kino z klimatem. Nagle światła gasną i zaczynają się reklamy.. bez dźwięku. Pół biedy, w końcu to tylko reklamy. Po chwili reklamy zostają wyłączone, a w sali robi się jasno. Nie mija 15 sekund, jak robi się ciemno, a reklamy idą na nowo… bez dźwięku. Dokładnie 6 razy widziałem tą samą reklamę bez dźwięku, natomiast za 7 razem wyszedł jakiś jegomość i zadał rozbrajające pytanie „dźwięku nie ma, prawda?”. Czekaliśmy z 10min, aż nagle z głośników dobiegł dość charakterystyczny trzask – zupełnie tak, jakby ktoś podłączył wtyczkę. Światło zgasło, dźwięk jest, obraz wcięło :) I znowu dyskoteka. Dopiero za 3 razem udało się usunąć usterkę, ale jak się okazało dźwięk był fatalny (przytłumiony z licznymi trzaskami), a obraz momentami tak niewyraźny, że zacząłem podejrzewać, że może to wersja 3D, tylko obsługa zapomniała wydać okulary. Ale to nie wszystko bowiem, obraz był dość mocno wysunięty za lewy, dolny narożnik wskutek czego np. napisy z nazwiskami ekipy filmowej nie były widoczne… Czego jeszcze nie widziałem, nie wiem :) Poza tym mam wrażenie, że film puszczono jakies 2-3 minuty po jego faktycznym początku… Fajnie, nie? :) Mogę tylko dodać, że po mojej lewej siedziała jakaś młoda dziewczyna, która zajadała się swoimi paznokciami mlaskając tak głośno, jakby zajadała się najlepszym kurczakiem. Natomiast po prawej stronie, jakieś 2 siedzenia dalej, siedziała babeczka, która non stop do siebie rechotała.
     Żałuje. Żałuje, że nie obejrzałem pirata w domu. Miałbym idealną jakość dźwięku i obrazu (HD), byłoby mi wygodnie i nikt nie mlaskałby mi nad uchem. Z drugiej strony w końcu zrozumiałem, skąd biorą się pomysły na filmy typu Piła… :)



    Dla mnie Moon to przede wszystkim muzyka Clinta Mansella. Muzyka, która wg mojej skali jest arcydziełem. Nie wiem jak Mansell to robi, bo prawdę mówiąc większość jego kompozycji filmowych jest do siebie bardzo podobna (np. Moon momentami bardzo przypomina Źródło). Jednak nie można mówić tu o wtórności, o komponowaniu na jedno kopyto (tak jak np. Hans Zimmer), bowiem u Mansella każdy soundtrack to odkrywanie, definicja i w końcu podróż w głąb emocji. Mansell to niezaprzeczalnie jeden z nielicznych przypadków (o ile nie jedyny) kompozytora, który komponuje muzykę idealnie pasującą do filmu, ale również (a może przede wszystkim), muzykę która bez problemu żyje bez filmu. Przy soundtracku z Moon (i nie tylko) można bardzo łatwo się zapomnieć, odlecieć w świat fantazji, poczuć emocje wcale nie łatwe, po prostu można się pozytywnie naćpać, ale i złapać konkretnego doła (resztą podobnie było z soundtrackiem do Źródła). Taką właśnie siłę rażenia ma muzyka Mansella. Muzyka, którą trzeba znać (próbka w poniżej w Muzycznej Zagadce i w trailerze powyżej).
     A czy Moon w reżyserii Duncana Jonesa trzeba znać? Jestem przekonany, że tak, aczkolwiek musze przyznać, że spodziewałem się trochę więcej. Film przedstawia historię astronauty Sama Bell (Sam Rockwell), który w ramach kontraktu z firmą Lunar Industries od 3 lat samotnie przebywa w stacji kosmicznej na Księżycu. Sam nie ma bezpośredniego kontaktu z Ziemią. Raz na jakiś czas otrzymuje jedynie krótkie wiadomości video od swojej ukochanej żony Tess. Gdy misja zbliża się do upragnionego końca, Sam dokonuje szokującego odkrycia. Wszystko wskazuje na to, że oprócz niego i superinteligentnego komputera Gerty'ego (głos – Kelvin Spacey) w stacji przebywa ktoś jeszcze.
     Pierwsza połowa filmu jest wręcz doskonała, bo… tak naprawdę nic się w niej nie dzieje. Jest to bowiem obraz monotonni i samotności na jaką Sam został niejako skazany. Jones pozwala sobie na kilkudziesięciu minutowe scharakteryzowanie uczuć, emocji czyli wszystkiego tego co siedzi w człowieku odciętym od rodziny, od kontaktu z drugim człowiekiem. Główny bohater ma wokół siebie teoretycznie wszystko - technologie, czyli superkomputer z którym może swobodnie rozmawiać, dostęp do multimediów, ogródek z uprawami, siłownie itp. Nic jednak nie jest w stanie odwrócić jego uwagi od tęsknoty za rodziną i od wewnętrznej walki z samym sobą by nie stracić rozumu. Jones niespiesznie wprowadza nas w ten świat i konsekwentnie przytłacza nim. Takie detale jak choćby dźwięk budzika Sama, który podczas filmu słychać kilka razy – ja już po drugim razie miałem ochotę rzucić nim o ścianę  Pojawiają się również śladowe ilości humoru, ale w obliczu takiej nudnej egzystencji stają się najlepszymi dowcipami świata. Doprawdy, Jones odwalił naprawdę kawał dobrej roboty, ale i Sam Rockwell zasługuje na duże brawa. W końcu Moon to praktycznie film jednego aktora i tak naprawdę na nim spoczywała największa odpowiedzialność za wiarygodność filmu. Efekt końcowy jest naprawdę imponujący, choć nieco blednie w obliczu drugiej połowy filmu.
     Ta bowiem jest ciekawa, ale już tak nie zachwyca. Przede wszystkim rozczarowało mnie rozwiązanie całej tajemnicy związanej z nieznajomym. Po tych wszystkich zapowiedziach i recenzjach w których roiło się od różnej maści interpretacji nie spodziewałem się aż tak prostego, w miarę logicznego zakończenia. Korporacyjne przekręty? Chyba liczyłem na coś innego, bardziej niedopowiedzianego. Poza tym, gdy samotnia Sama zostaje zakłócona przez nieznajomego, tempo filmu po kilku minutach mocno siada. Niby wszystko zostaje wywrócone do góry nogami, ale jakoś brakowało mi w tym napięcia, czegoś co przykułoby mnie do ekranu i nie odpuszczało do samego końca. Jest po prostu ciekawie, ale już bez szału. Sytuacje ratuje trochę komputer GERTY, którego do samego końca nie sposób rozgryźć – nie wiadomo po czyjej jest stronie i do czego jest zdolny.



     Moon to bardzo skromny film, co nieznaczny, że niedopracowany. Trudno do czegokolwiek mieć zastrzeżenia, jeżeli chodzi o warstwę audio-wizualną, a fabularnie też daje radę. Przyznaje, spodziewałem się trochę więcej, czuje mały niedosyt, ale i tak to co otrzymałem jak najbardziej kupuje. Polecam zobaczyć, bo jak to już się na necie przyjęło, jest to jeden z ciekawszych filmów SF ostatnich lat. A na pewno z najlepszą muzyką pod słońcem :)

::::::::::::::::: 7+/10 :::::::::::::::::

5 komentarzy:

  1. Zdecydowanie brakowało w Moon większego zaskoczenia, albo zagadki w zakończeniu filmu (powinien być może trochę bardziej tajemniczy)... Aczkolwiek ja bym dała 8 :P

    OdpowiedzUsuń
  2. 8 było, ale zmieniłem ocenę podczas pisania tego tekstu ;) Przyjemny, lekki, ciekawy, po prostu dobry.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie widziałeem, ale uwielbiam Sama Rockwella. Myślę więc, że w najbliższej przyszłości postaram się zdobyć ten filmik.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dlatego też nie chodzę do starych kin, i cale mi nie żal, że je na Pomorzu zamykają. Twardo, niewygodnie, brudno, dźwięk i obraz gorszy niż w warunkach domowych. A cena za bilet jak w multiplexie.
    Co do samego filmu to mam podobne odczucia jak ty. Przegenialna muzyka Mansella, świetny Rockwell, ciekawy pomysł i realizacja ale jednak czegoś mi tutaj zabrakło. Nie wiem nawet dokładnie czego, ale po seansie czułem pewien niedosyt.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Początkowo Rockwell mi przeszukał, a to dla tego, że cały czas przed oczami miałem jego obłąkane oczy Dzikiego Billa z Zielonej Mili :), ale że aktorem jest świetnym z czasem mój dyskomfort zaniknął. Film niezły, często porównywany do "Odysei" Kubricka, jednakże jak słusznie zauważyłeś tu zakończenie jest wytłumaczalne, a nawet nieco takie, nie chcę użyć słowa ckliwe, ale coś w tym stylu - mam oczywiście na myśli tego uroczo dobrego GERTY'ego. Jest to również kolejna okazja do pozastanawiania się nad tym, czy ja to rzeczywiście "naturalny" ja. Podobało mi się.

    OdpowiedzUsuń