Po wielu kontrowersyjnych decyzjach Akademii przyjęło się, że Oscarowe typy dzieli się na dwie kategorie: "Oscara dostanie:" i "Oscara powinien dostać:". W zeszłorocznych wyścigach o złotego golasa głównymi faworytami do nagrody w kategorii najlepszy film był "Slumdog. Milioner z ulicy" Dannego Boyle'a oraz "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" Davida Finchera. "Slumdog" zrobił wielkie halo, przy czym na każdym kroku wytykano mu banalność, przerost formy nad treścią, więc logiczne jest, że ów tytuł lokowany był w kategorii "Oscara dostanie" (i dostał). Natomiast Button nie zrobił jakiegoś szczególnego halo, ale chwalono go za głębię, oraz genialną formę i nie mniej genialną treść. Siłą rzeczy produkcja Finchera lądowała w kategorii "Oscara powinien dostać" (no i nie dostał). Nie brałem udziału w tej małej wojnie, ale teraz, gdy w końcu obejrzałem „Buttona” mogę dodać swoje spóźnione dwa grosze: oba filmy nie specjalnie zasługują na Oscara, ale gdybym musiał nagrodzić jeden z nich, to wybrałbym... "Slumdoga".
„Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” powala i to konkretne, ale tylko pod względem technicznym. Muzyka (Alexandre Desplat), charakteryzacja, kostiumy, scenografia, zdjęcia (w tonacji.. hmm.. takiego starego, brązowego papieru w blasku świecy), efekty komputerowe – wszystko można wrzucić do jednego wora pt. „rewelacja”. Chyba największe wrażenie zrobiły na mnie kompletnie niewidoczne efekty komputerowe. W całym filmie nie ma ani jednego momentu, który mógłby sugerować jakąkolwiek ingerencje komputera, a przecież występuje on w praktycznie każdej scenie! Żadna to oczywiście nowość, ale do tej pory, nawet w najbardziej realistycznych produkcjach człowiek wiedział, że jest to doskonała robota grafików i animatorów. W „Buttonie…” rzecz ma się inaczej, bowiem naprawdę trudno dostrzec granicę pomiędzy scenografią, charakteryzacją, a komputerem. To chyba pierwszy film, w którym efekty specjalne w ogóle nie zwracają na siebie żadnej uwagi (tak, jakby ich w ogóle nie było).
Jednak sama technika dobrego filmu nie czyni. Pozostaje więc tytułowy ciekawy przypadek Benjamina Buttona. Ów historia, w gruncie rzeczy dość prosta, opowiada o człowieku, który urodził się jako 80cio kilkuletni staruszek. Żeby jednak tych dziwności nie było za mało, Benjamin z każdym kolejnym dniem zamiast się starzeć, młodnieje. I tak, przez kolejne kilkadziesiąt minut (czyli przez prawie 3 godziny) mamy do czynienia z wielką retrospekcją przedstawiającą życie Buttona (m.in. dzieciństwo w domu starców itp.). Szkoda tylko, że dziwna przypadłość Buttona nie ma większego znaczenia. Równie dobrze mógłby się urodzić jako normalne dziecko, zestarzeć się, umrzeć i wyszłoby na to samo. Niestety, pod płaszczem tej całej ambitnej otoczki kryje się… przeciętny dramat jakich wiele, traktujący o przemijaniu i śmierci. Końcu, którego prędzej czy później, niezależnie od wyjątkowości, boskości i bóg wie, czego jeszcze, każdy z nas doczeka. Grunt, aby maksymalnie wykorzystać dany nam czas, chwytać chwile i po prostu żyć tak, jakby każdy dzień był tym ostatnim. Pojawiają się motywy odrzucenia, niezrozumienia, ale trudno doszukiwać się w nich czegoś szczególnego. W „Buttonie” nie ma absolutnie niczego wyjątkowego (pomijając wspaniałe efekty itp.), niczego odkrywczego, ot zwykła historia, zwykłego człowieka.
Jedyne, co mogło podbić ocenę Buttona, wyróżnić go na tle innych filmów jest sposób, w jaki ów historia mogła zostać opowiedziana. Są bowiem filmy banalne, oklepane, ale tak opowiedziane, że bez problemu można je oglądać po kilka razy. W „Buttonie” zdjęcia i muzyka robią swoje, a wolne, bardzo spokojne, sentymentalne tempo filmu może się podobać. Niestety, w pierwszej godzinie seansu mało brakowało, a kimnąłbym się w najlepsze. Jakoś nie mogłem się wczuć w akcje, losy Buttona były mi zupełnie obojętne. Później jest już odrobinę lepiej, przez ekran przewija się Tilda Swinton (chyba pierwsza rola, w której nie jest zimną, wyrachowaną babą), a potem wątek miłosny czyli zjawiskowa Cate Blanchett. Ale i tu wg mnie jest mały zgrzyt. Nie mam większych zastrzeżeń do Brada Pita (czasami jego akcent przypominał mi ten z Bękartów), zaś Cate Blanchett była bezbłędna, ale pomiędzy gwiazdami niestety nie iskrzy. Albo on jest chybiony, albo ona, nie wiem. Po prostu nie pasują do siebie.
To chyba najsłabszy film w karierze Finchera. Ani wzruszający, ani przejmujący, takie kolejne, dobre filmidło „do poduchy”. Gdybym ów film obejrzał w kinie, na pewno nie zdecydowałbym się na wydanie dvd. Raz w zupełności wystarczy. Natomiast ”Slumdoga” widziałem w kinie, a potem 2 razy na dvd i jestem pewien, że na pewno do tego filmu wrócę. Też banał, ale za to jak się go ogląda.. Trudno zatem z czystym sumieniem polecać Buttona… No chyba, że ze względu na genialne wydanie DVD (pierwszy raz dodatki obejrzałem dwa razy)
::::::::::::::::: 6/10 :::::::::::::::::
Kilka słów o wydaniu DVD
CENA: 49.90 (za wydanie 2-płytowe w metalowym opakowaniu)
Format obrazu: 2,40:1
Dźwięk: DD 5.1 lektor, DD 5.1 + napisy PL
Wszystkie dodatki z polskimi napisami.
+ Wstęp
David Fincher w niecałe 5 minut opowiada o scenariuszu w kontekście śmierci ojca. Przyznam, że opowieść zrobiła na mnie wrażenie, a cały wywiad utwierdził w przekonaniu, że ten facet wie, czego chce i wie jak to pokazać, (choć tym razem jego film do mnie nie trafił)
+ Rozwój i pre-produkcja
30 minutowy materiał o trudnych początkach ekranizacji opowiadania Fitzgeralda. Zaskakującą informacją był dla mnie fakt, że do nakręcenia Buttona przymierzano się już w roku 1987 (wtedy Universal wykupił prawa), czyli ponad 20 lat temu! Reżyserem filmu miał być m.in. Ron Haward, a nawet Steven Spielberg (w roli Buttona Tom Cruise). Inna ciekawa informacja - wstępny scenariusz dzisiejszego Buttona został skrócony o ponad 200 stron (pierwsza wersja wyglądała jak książka telefoniczna). Poza tym Fincher opowiada o pierwszych próbnych scenach, które miały przekonać wytwórnie do tego, że nakręcenie filmu jest w ogóle możliwe (oczywiście w ów sceny dostajemy pełen wgląd)
+ Poszukiwania lokalizacji
13 minutowy, dość zaskakujący materiał. Spodziewałem się opowieści o tym, jak trudno było znaleźć odpowiednie miejsca do filmowania, a tymczasem jest to zapis pracy ekipy w terenie. Lokalizacje są znalezione, a reżyser wraz ze współpracownikami ustalają, co, jak, gdzie, kiedy, po co i dlaczego. Nie ma żadnego lektora, ot amatorski zapis. Zdumiewające jest to, że wybrane przez nich lokalizacje są niepozorne, często brudne, pozbawione jakiegokolwiek klimatu…
+ Produkcja – część pierwsza
30 minutowy materiał – połowa stanowi zapis z planu (tak jak w dodatku powyżej), połowa to wywiady z reżyserem, „efekciarzami”, obsadą. Ciekawe, że nakręcenie Buttona zajęło 145 dni, czyli dokładnie 32 dni więcej od „Zodiaca” i tylko 8 dni więcej niż „Podziemny Krąg”. Ciekawostką było dla mnie pokazanie kamer, jakie zostały użyte podczas produkcji. Ekipa miała do wyboru kamery typu Viper i Red. Button został nakręcony przy wykorzystaniu kamer Viper co ekipa bardzo sobie chwaliła narzekając jednocześnie na Reda. Natomiast kamerach Reda dowiedziałem się w dodatkach do filmu „Gamer”, w których ekipa zachwalała cyfrową rewolucją i wyższość nad resztą filmowego sprzętu… :) Poza tym ciekawostka odnośnie statystów, którzy grają ciałem i często za bardzo wczuwają się w swoje role. Jaka na to rada? Zamęczyć, czyli przegonić ich po planie ze 20 razy powtarzając to samo ujęcie, poczekać aż mi się znudzi i dopiero wtedy zaczynają grać tak jak powinni :P
+ Produkcja – część druga
To już bardziej szczegółowy materiał z planu (30minut). Pierwsze migawki z genialnej charakteryzacji Pitta i Blanchett oraz pokazanie sposobów na pokonywanie kolejnych problemów. Np. kręcenie w Paryżu było za drogie ze względu na kurs Euro. Co zrobiła ekipa? Zamknęła sporą część Montrealu, przerobili całą dzielnice na Paryż sprzed kilkudziesięciu lat i jakoś poszło… Tak samą z lodowatą Rosją, która również została nakręcona w Montrealu. Co z tego, że było 20C ciepła, a ekipa potrzebowała zlodowaciałej ulicy. Brało się wodę, lało, zamrażało, i po kilku minutach (po stopnieniu) operacje się powtarzało. To było chyba najdroższe lanie wody… :)
+ Projektowanie kostiumów
10 minutowy wywiad z Jacqueline West, z którego wynika, że wszystkie stroje były podporządkowane guzikom. Masa zdjęć głównych postaci w najróżniejszych kreacjach z różnych epok.
+ Technika Performance Capture
Pierwszy 10 minutowy dodatek poświęcony Oscarowym efektom. Jak z 3 aktorów zrobić jednego Brada Pita? Z pomocą przychodzi technologia, która robi nieziemskie wrażenie.
+ Efekty specjalne – Benjamin Button
+ Efekty specjalne – młodnienie
W sumie 25 minut. Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba zobaczyć. Niewiarygodne, ile złożonych procesów, ile pracy dziesiątek ludzi składa się na jedno małe ujęcie, w którym ów pracy w ogólnie widać… To się nazywa realizm.
+ Efekty specjalne – Chelsea
10 minut prawdziwego Hollywoodu. Ekipa zbudowała 64 tonowy statek, osadziła go na pneumatycznie kontrolowanej platformie i w ten sposób nakręciła wszystkie sceny z holownikiem w studiu Sony… Cenka opada.
+ Efekty specjalne – symulowany świat
Genialny, 15 minutowy materiał, w którym pokazano ujęcia prosto z filmu, a potem te same ujęcia pozbawione efektów komputerowych.
+ Praca nad dźwiękiem
15 minut. To chyba pierwszy dodatek poświęcony dźwiękowi, który w tak dobitny sposób pokazuje prace dźwiękowca. Zaskoczyło mnie to, że większość dialogów było zdubingowanych, nawet głos małej Daisy to głos Cate Banchett po przeróbce!
+ Muzyka Desplata
15 minutowy wywiad z Desplatem. Ten gość jest hipnotyzujący, bowiem opowiada o muzyce w taki sposób, że zaraz po obejrzeniu dodatku wyszukałem jego muzykę w innych filmach (przyznam, że do tej pory jego nazwisko było mi mało znane). Poza tym sporo ujęć ze studia nagraniowego.
+ Premiera
Podsumowanie całej produkcji. Każdy dział ekipy w dwóch słowach opowiada o emocjach podczas filmowania. Całość wieńczy skromna premiera w Nowym Orleanie.
+ Galeria kadrów
+ Galeria scenografii
+ Galeria kostiumów
+ Galeria produkcji
+ Galeria zwiastunów
A ja na niego typowałam, że powinien dostać Oskara. Ale wtedy jeszcze nie widziałam Slumdoga, po obejrzeniu zrozumiałam, dlaczego wybrali Slumdoga. Nie mniej jednak Ciekawy przypadek... jest dla mnie bardzo dobrym dramatem, który zapamiętam na długo, a przy którym ryczałam jak bóbr (choć czy bobry ryczą?), co się niezwykle rzadko zdarza przy filmach.
OdpowiedzUsuńDokładnie takiej recki się spodziewałem co do argumentu :D
OdpowiedzUsuńNo cóż ten film ma wielu krytyków, wielu ludzi narzekających na jego artystyczną wartość i wszyscy właściwie powtarzają te same zarzuty, stad nie będę po kolei ich próbował odpierać. Fincher nakręcił ten film zresztą nie dla nich, a dla mnie ;]
Może ulegam taniemu sentymentalizmowi, może jestem niepoprawnym romantykiem lubiącym się powzruszać na ładnie zrobionych historyjkach, a może powaliła mnie liczba subtelnie połączonych ze sobą wątków i smaczków ("czy opowiadałem Wam jak 7 razy uderzył mnie piorun?"). Cholera wie- wzruszył mnie ten film po prostu i już. Po 4 seansach ciągle chcę więcej. Sam daję zdecydowane 9/10 i czekam aż przyjdzie tu milczący i mnie wesprze bo jemu się też podobało :D
pozdrawiam
PS zgadzam się- wydanie dvd to istny kolos. Czekałem 3 miesiące na przesyłkę , ale warto było.
Dla mnie "Benjamin Button" to przede wszystkim prawdziwe kino. Zgadzam się całkowicie, co do strony wizualnej, ale dla mnie ten film to coś więcej niż tylko cudo wizualne. Nie przypominam sobie, żeby jakiś inny film w historii kina, tak bardzo wychwalał życie. Poza tym, Fincher dokonał czegoś niesamowitego. Krótką nowelkę przeobraził w onieśmielającą narracyjną opowieść, która daje nam dużo do myślenia. Fincher umiejętnie odkrywa przed nami tajemnicę śmierci i życia - żyć pełnią życia - niby proste przesłanie, ale podane nam w tak ujmujący sposób, że trudno przejść obok niego obojętnie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;]
Przybywam i wspieram :D
OdpowiedzUsuńDla mnie "Button" to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów jakie miałem okazję obejrzeć w zeszłym roku, a także film, który zdecydowanie powinien otrzymać Oscara za najlepszy obraz roku. Masz rację pisząc, że powala on od strony technicznej, bo efekty specjalne, zdjęcia i charakteryzacja to małe cudeńka. Ale dla mnie to również (i tu już się z Tobą nie zgadzam) film niezwykle bogaty w treść. Scenarzystom udało się rozciągnąć kilkunastostronicowe opowiadanie do niezwykłe długiej opowieści, która jest konkretna, nie wydłużona i nie nudzi. Oczywiście to o czym mówi, czyli o miłości, przemijaniu, śmierci, spełnianiu swoich marzeń i tak dalej, i tak dalej, nie jest niczym odkrywczym, ale sposób w jaki Fincher opowiada tą historię jest niezwykły. Spokojne, leniwe tempo, magiczne wstawki w postaci historii o mężczyźnie ranionym piorunem tworzą niezwykłą atmosferę, która mnie całkowicie pochłonęła i oczarowała. Podobnie jak ty byłem trochę zawiedziony tym, że z samej przypadłości Buttona za wiele nie wynikło, ale dzięki temu udało się pokazać, że można wieść niezwykłe życie nie z powodu swojej niezwykłości, a z powodu chwil jakie się przeżyło. Nie zgodzę się również, że "Button" nie jest wzruszający ani przejmujący - scena nad jeziorem to jeden z najpiękniejszych i najbardziej rozczulających momentów jakie widziałem ostatnimi czasy, który nadal mam przed oczami i który ciągle działa na mnie niezwykle mocno. Cudo!
Pozdrawiam
Dziękuję za wszystkie komentarze powyżej bo zachęciły mnie do obejrzenia filmu. Po przeczytaniu recenzji znowu byłam w kropce ...
OdpowiedzUsuńA tak z czystym sumieniem nadrobię tę wręcz nieprzyzwoita zaległość. ;)
Sam jestem rozczarowany tym, że Button jakoś specjalnie mnie nie ruszył. Wszystko wydaje się być na miejscu, opowieść ma ręce i nogi, byłem pewien, że popłynę, a tu zonk.
OdpowiedzUsuńMiałem rzucić pytaniem, czy ogólnie film jest wzruszający czy były jakieś szczególne momenty godne "zapłakania"? :) Scena o której wspomniał milczący rzeczywiście jest jedną z lepszych, ale coś poza tym?
No to ja się wypowiem za siebie (tylko uwaga dla tych, co nie widzieli- SPOILERUJĘ!)- to co mnie wzruszyło najbardziej:
OdpowiedzUsuńwszystkie sceny z matką Benjamina Buttona (Taraji Henson powinna imo Oscara zarobić za tę rolę), ostatnie sceny z młodym i dziecięcym Buttonem, jego śmierć jako niemowlęcia na rękach kobiety którą kiedyś pożądał i kochał (dla te jednej unikalnej w dziejach kina sceny warto było realizować ten koncept uwsteczniania się fizycznego bohatera) moment w którym Button dowiaduje się, że Tilda przepłynęła ten ocean (czy morze) i zrealizowała w ten sposób na starość swoje marzenie, sceny z córką Buttonów, opowieść o panu Geateu... ja mógłbym tak wymieniać i wymieniać :) mnie sam widok Nowego Orleanu z przygrywającym tu i ówdzie jazzem zamiatał po całym kinie :)
jeszcze mała uwaga co do fabuły: pomysł żeby bohater młodniał nie miał na celu wywrócenia jego życia do góry nogami całkowicie z tego tytułu (twórcy zresztą w ogóle nie podejmują próby wytłumaczenia skąd taka anomalia , skąd regres narządów do stanu nastolatka, dziecka.., dlaczego pod koniec życia maleje, skoro będąc dzieckiem rósł itd.), a jedynie uwypuklenie przesłania, taki trick scenariuszowy, który pozwala lepiej dostrzegać upływający czas, co ważniejsze punkty życia bohatera, dostrzec zmiany otoczenia, ludzi, którzy starzeją się i odchodzą etc.
Ja to widzę właśnie w ten sposób.
Ostatnia scena z dziecięcym Buttonem - tą scenę, jako tą najbardziej (albo jedną z najbardziej) wzruszającą wskazała również moja druga połówka. A ja nic, null, zero, kompletne echo :P Moment w którym Button dowiaduje się, że Tilda przepłynęła to co tam chciała przepłynąć - jeden z tych lepszych, ale też bez szału. Ten film jakoś zupełnie nie nadaje na moich falach. Może muszę odczekać jakiś czas, dojrzeć :P i wtedy pójdzie lepiej.
OdpowiedzUsuńCo do fabuły - masz racje, podkręca kontrast. Gdyby Button był normalnym chłopcem, wychowywał się w domu starców itp. nie byłoby takiej "siły rażenia".
Mi się Button podobał, a nie rozumiem dlaczego Slumdoga nagrodzono. A! I jeszcze jedno: polecam "Frost/Nixon" - najlepszy film 2009 roku moim zdaniem ;)
OdpowiedzUsuń